Kategorie
O sklepie
Informacje
Data publikacji: 14-06-2021.
czyli Polak nie zawsze potrafi
Sąsiad, który początkowo obserwował moje przejścia z basenem ogrodowym nie ukrywając cokolwiek ironicznego wyrazu twarzy, spostrzegł pewnego dnia, że ta walka z materią przyniosła jednak rezultaty. To wzbudziło w nim niejaką zazdrość i przemożne pragnienie posiadania własnej odrobiny luksusu, kropli komfortu podobnej do mojej, tej małej sadzawki zbytku. Od tego rozpoczęła się jego własna seria przygód.
Po mych licznych mrożących nieraz krew w żyłach wzlotach oraz upadkach i nabraniu bolesnych, ale cennych doświadczeń, sytuacja w naszym ogrodzie ustabilizowała się na tyle, by cała rodzina mogła bez obaw o życie i zdrowie swoje oraz miejscowych wiewiórek zażywać od czasu do czasu kąpielowej sielanki w ogrodzie. Okazało się, że wszystkie problemy tkwią raczej w nas niż w basenie i wystarczy nie próbować być sprytniejszym od instrukcji obsługi, a także nie starać się zaoszczędzić na tym, na czym oszczędzać się nie opłaca. Uzyskaliśmy dzięki temu pewną być może chwiejną, ale dłuższą już równowagę sił w przyrodzie i względny spokój, swego rodzaju zen.
Jak to jednak u Polaków najczęściej bywa, wszyscy jesteśmy najmądrzejsi i zawsze wiemy lepiej. Nie wyłączając mojego sąsiada, najzagorzalszego orędownika świętej maksymy, że Polak potrafi. Uboższy o moje doświadczenie, sąsiad postanowił więc zaoszczędzić już na pierwszym kroku. Po co kupować od pośrednika drogi z pozoru komplet obejmujący wszystkie części basenu stelażowego, skoro odpowiednio uparte przetrząsanie internetu z pewnością pozwoli nam znaleźć każdą część z osobna w niższej cenie, bezpośrednio u producenta, względnie tańszy zamiennik oryginału, absolutnie odeń nieodróżnialny? Tak właśnie uczynił sąsiad – zamówił kilka osobnych przesyłek w różnych firmach i wypatrywał ich odtąd, zadowolony, że przechytrzył system, a przede wszystkim że znalazł sposób, by uzyskać ten sam efekt, co u mnie, tylko za pół ceny. Efekty tej polityki nie dały na siebie długo czekać. To znaczy właśnie dały.
Jako pierwsza (co nie znaczy, że szybko) przyszła z odległych Chin powłoka basenu, w postaci kilkudziesięciu kilogramów trudnej do rozpoznania niebieskiej masy. Początkowo zapakowana była w coś, co z daleka przypominało karton, choć z bliska bardziej jakąś nieregularną, abstrakcyjną rzeźbę z papier mâché, a może z wiórków kokosowych bądź otrębów. Po wydobyciu z tego awangardowego opakowania, owa dziwna masa ułożona w formę równie nowatorskiego giga-origami, ni to kostki, ni rulonu, zaległa w kącie ogrodu sąsiada, oczekując na kolejne elementy tej fascynująco zapowiadającej się układanki. Błękitny, dość oślizgło wyglądający potwór przycupnął w trawie; wypisz – wymaluj przyczajony tygrys, ukryty smok (a raczej nieślubne dziecko ich obu, zdegenerowany owoc tego wszetecznego związku). I czekał. Czekał i czekał... Aż zaczął obrastać tą samą żarłoczną dżunglą, z którą i ja wcześniej miałem niemałe kłopoty.
Sąsiad starał się początkowo ignorować ów proces, sam bowiem wygląd potwora odstręczał od choćby wzrokowego z nim kontaktu. Któregoś jednak dnia, w obawie, że wkrótce kontakt ów zerwie się bezpowrotnie i może nie uda się odnaleźć stwora już nigdy, spróbował wyrwać ów spłodzony najpewniej w jakimś obscenicznym rytuale pomiot szatana ze szponów zachłannej przyrody, by schować go gdzieś pod dachem. Ciężar zadania przerósł wszakże sąsiada i gdy tylko coś niebezpiecznie łupnęło mu w krzyżu, jak niepyszny zwrócił się do mnie o pomoc. Przyszedł zgięty w pół w błagalnym ukłonie, pojękując z cicha przy każdym gwałtowniejszym ruchu. Oczywiście udzieliłem mu bratniego wsparcia, pomny własnych kłopotów, które nie ominęły przecież i sąsiedzkiego domu – pomogłem mu więc zawlec ten niebieski zewłok na betonową wylewkę pod tarasem, gdzie chwilowo był względnie bezpieczny. Dżungla bezsilnie zazgrzytała kłączami, a ja niechcący stałem się tym sposobem współuczestnikiem kolejnej basenowej przygody.
Drugim zamówionym elementem był stelaż basenu. Miał się zjawić jeszcze przed powłoką, tymczasem mijał tydzień za tygodniem, a po komplecie rurek nie było śladu. Nie mieliśmy pojęcia, czy wieziono je dopiero Jedwabnym Szlakiem na grzbietach wielbłądów, czy utknęły w Kanale Sueskim, czy może już wcześniej bezcenny ów ładunek padł łupem somalijskich piratów na Morzu Czerwonym. Monity słane przez sąsiada do producenta nie spotykały się zrazu z żadną zgoła reakcją, aż po przeciągającym się okresie złowróżbnego milczenia nadeszła wreszcie radosna, acz zdawkowa wiadomość, że stelaż „został już wysłany”. Z ostrożności nie otworzyliśmy szampana i jak się okazało – słusznie, gdyż po paru następnych tygodniach oraz serii kolejnych, coraz gniewniejszych monitów, nadeszła tylko jeszcze jedna wiadomość mailowa, tym razem – na domiar złego – po mandaryńsku.
Wrzucanie tajemniczych chińskich ideogramów w internetowe translatory skutkowało za każdym razem innymi, za to coraz bardziej niepokojącymi wynikami w postaci niezrozumiałych, poetyckich wyrażeń o różnym stopniu przypadkowości, typu „przez ocean czasu wiatr niesie nadzieję”, „niespodziewany bawół chce usiąść przy twoim stole”, a gdy zaczęliśmy już całkiem wątpić w automatycznych tłumaczy, także „jeśli małe dziury nie zostaną naprawione, duże dziury przyniosą trudności” albo „woda wpływa tylko po to, by wypłynąć” (co, jak później ustaliliśmy, było faktycznie chińskim przysłowiem, ale miało się też okazać zdaniem proroczym). Sąsiad, nieco podminowany zarysowującymi się przed nim wizjami dziur, bawołów i upływających oceanów czasu, dał wreszcie spokój daremnym trudom. Pogodzony z niemożliwością porozumienia się z nadawcą tych nieodgadnionych komunikatów (choć w głębi ducha życzył mu piekła, w którym grupa naszych nieprzejednanych rodaków będzie go po kres czasu uczyć prawidłowej pisowni, wymowy oraz znaczenia trudnych słów typu „gżegżółka”, „chrząszcz” albo „uczciwość”), postanowił zamówić drugi komplet rurek, ale już w Polsce, by zmniejszyć ryzyko.
Tym razem poszło szybko – paczka, najwyraźniej nie przechwycona po drodze przez żadnych rozbójników, przybyła już po trzech dniach. Podjęta przed miesiącami operacja, którą można by opatrzyć kryptonimem „basen za trzy stówy mniej, ale za to o pięćset drożej”, zaczęła wreszcie dawać nadzieję na jakieś zakończenie, szczęśliwe czy nie. Sąsiad już bez ceregieli wezwał mnie od razu na pomoc, wspierając prośbę prezentacją turystycznej lodówki pełnej zimnego piwa, z entuzjazmem więc przystąpiliśmy obaj do wydobywania niebieskiego potwora spod tarasu. Z niemałym trudem rozpostarliśmy jego cielsko na trawniku, rozpakowaliśmy stelaż, zaczęliśmy składać... Stop! Rurki okazały się mieć, niestety, średnicę większą niż otwory, w które miały trafić. W obliczu nieuchronnej klęski zarządzony został pełen odwrót: stwór z powrotem pod taras, telefon do producenta, stelaż do paczki, paczka do kuriera. Lodówka opróżniona z rozpaczy.
Czas znowu mijał, po kolei acz niespiesznie kurierzy dowozili kolejne fragmenty wyposażenia basenu – a to pompa do basenu, a to pokrywa na basen, innym razem mata pod basen, wreszcie chemia basenowa – tymczasem lato już właściwie w pełni, a samego basenu nawet nie było widać na horyzoncie. O kąpieli w nim sąsiad mógł tylko pomarzyć, zaglądając przez nasz płot. Wreszcie jednak zjawił się przy nim i zawołał: „Mam wszystko, składamy!”. Poszedłem więc i przez resztę dnia po kolei odhaczaliśmy razem punkty obowiązkowe: lodówka, potwór wypełza na trawnik, rurki wchodzą jak masło, prostowanie konstrukcji, lodówka, pompa, filtr, lodówka, elektryka, zabezpieczenia, lodówka... Choć trudno uwierzyć, na koniec wszystko wyglądało OK. A zatem pora lać wodę. Basen napełniał się z wolna, a my, niby Pat i Mat, sąsiedzi z czeskiej animowanej bajki, stojąc nad opróżnioną do dna lodówką (cóż byśmy poczęli bez niej?) wieńczyliśmy robotę ich gestem: „a je to!”.
Nazajutrz pogoda od rana była prześliczna, więc sąsiad wyszedł do ogrodu pełen nadziei na skok do wody. Okrutny los jednak zadrwił zeń i zdusił jego niewczesną radość w zarodku... Owszem, wody było pełno, ale wokół basenu i w zasadzie można by podjąć próbę kąpieli bezpośrednio w samym ogrodzie, w którym, niczym w Morzu Sargassowym, falowały podwodne trawy. Niecka basenu natomiast ziała zimną pustką. Wezwany na konsultacje, stanąłem nad zbiornikiem ubrany w wodery i drapałem się tylko bezradnie w głowę, nie wiedząc dlaczego stał się on sitkiem, gigantyczną niebieską konewką do podlewania ogrodu. Wada fabryczna? Przetarcia podczas transportu? Pozostałości po ataku dżungli? Może koty uznały drzemiącą pod tarasem bestię za świetny drapak? Tej zagadki nie rozwiążemy pewnie nigdy. Pół dnia spędziliśmy na poszukiwaniach punktów przecieku, zaznaczając je markerami, a następnie pracowicie łataliśmy. W połowie roboty musieliśmy ją przerwać, bo dziur było tyle, że skończyły się łatki dołączone przez producenta. Dokupiliśmy ich więcej w sklepie rowerowym i kleiliśmy dalej – ani nie wyglądało to ładnie, ani nie napawało nadmierną pewnością, że historia się nie powtórzy. Poczekaliśmy, aż klej wyschnie, a potem sąsiad znów – z duszą na ramieniu – zaczął napełniać basen. Płynęły kolejne tysiące litrów, już wiedział zatem, że rachunek za wodę przyjdzie w przyszłym miesiącu wysoki.
Jak raz i jak na złość, aura popsuła się nagle, zrobiło się zimno, wietrznie i deszczowo. I tak przez kolejne półtora tygodnia – z kąpieli nici. Sąsiad, znając moje doświadczenia, przezornie zamknął basen pokrywą i czekał. W tym był już dobry, miał wprawę. W końcu zakupy rozpoczął pod koniec kwietnia a właśnie zaczynał się sierpień... Kiedy już prawie zapomniał, że w ogrodzie jednak czeka nań jego własna laguna, wróciły upały. Zszedł więc na podwórko, uchylił pokrywę, wsunął niepewnie głowę, niczym do paszczy lwa... Basen był pusty. Któraś z łatek najwyraźniej nie wytrzymała i dyskretnie, małym strumyczkiem niewidocznym wśród niemal nieprzerwanego przez ponad tydzień deszczu, wypuściła po trochu całą zawartość. „Woda wpływa tylko po to, by wypłynąć” – ostrzegał nas przecież już na tygodnie wcześniej anonimowy chiński mędrzec, albo może nawet sam producent któregoś z fragmentów basenu – kto go tam wie, któż za jego myślą nadąży?
Mój pozornie sprytny sąsiad nie osiągnął spokoju umysłu, nie poczuł zen, którego udało się doświadczyć mnie – nabywcy basenu w renomowanym jednak, bądź co bądź, sklepie. Nie było mnie przy tym, ale żona opowiadała mi później, że usłyszała nad ranem dobiegający z ogrodu sąsiada przerażający krzyk, czy też zwierzęce wycie, a następnie równie potworny trzask, który powtarzał się rytmicznie jeszcze długo, roznosząc echem po całej okolicy. Nie wiedząc, czego się spodziewać, nie odważyła się wyjść i sprawdzić, co też za dramat się tam rozgrywa. Ja jednak, wracając kilka godzin później do domu, dostrzegłem w śmietniku sąsiada rozdarty fragment martwego, niebieskiego cielska pokrytego gumowymi cętkami oraz oskarżycielsko wygrażające niebiosom, połamane rurki stelaża. Trawnik w ogrodzie sąsiada był pusty i taki już pozostał do końca lata.
Kto mało płaci, dwa razy płaci. To przysłowie polskich mędrców, mądrych po szkodzie. Największy potwór tkwi w nas samych – chcąc zaoszczędzić, niepotrzebnie pakujemy się w sytuacje, które kosztują nas potem dużo więcej. Większy wydatek, jakim jest basen ogrodowy, przy nieudanej próbie zaoszczędzenia spowoduje odpowiednio większe straty. Zdecydowanie polecamy więc zakup całego basenu w jednym, znanym na rodzimym rynku sklepie, najlepiej będącym autoryzowanym dystrybutorem sprawdzonego producenta. Taki sklep nie tylko da pewność, że wszystkie części basenu nadejdą na czas i będą do siebie idealnie pasować, ale też w razie czego zapewni odpowiednią gwarancję na nie oraz serwis. Z reguły nie opłaca się kompletowanie poszczególnych części w różnych miejscach, a tym bardziej w sklepach no-name, których renoma i przyszły los są niepewne. Marka o ugruntowanej pozycji ma zapewne dobrze skalkulowane ceny i pozwoli uniknąć późniejszych kłopotów. Ostatecznie wszystko to wyjdzie taniej i kto wie, może nawet pomoże osiągnąć zen?
Copyright © dmuchane.pl / 2006 - wszystkie prawa zastrzeżone, Global Income sp. z o.o.